Był to luty 1984 roku. Po 30-dniowych rekolekcjach odbytych w nowicjacie w Kaliszu, zostałem posłany przez o. magistra Jana Bartlewicza do domu jezuickiego w Poznaniu, aby pomagać tam pani Elżbiecie Wosickiej w opiece nad ciężko chorym o. Czesławem Białkiem, o którym wówczas prawie nic nie wiedziałem. Miesiąc spędzony przy nim pozwolił mi poznać, z jak nietuzinkowym, wybitnym człowiekiem miałem do czynienia. Pamiętam dobrze, jak pierwszego dnia zobaczyłem rany o. Białka, czyli praktycznie dziury w ciele, przez które było widać kości. W pierwszym momencie przeżyłem to ciężko, ale potem się przyzwyczaiłem.
Było nas dwóch nowicjuszy. Chodziło głównie o dyżury nocne. Czuwaliśmy przy chorym na zmianę, co drugą noc. Dyżur nocny polegał między innymi na tym, by co jakiś czas zmieniać pozycję ciała chorego, który na noc kładziony był w swego rodzaju gipsowej formie. By dokonać bezpiecznie tej operacji, ten, który miał dyżur budził współbrata nowicjusza. Oznaczało to konieczność przebycia drewnianych schodów z parteru, gdzie był pokój o. Czesława, na poddasze, gdzie był pokój dla nowicjuszy, i z powrotem. Schody, niestety, bardzo skrzypiały. Pewnego poranka przy śniadaniu o. Stanisław Jędrusik, brat słynnej Kaliny Jędrusik, który miał pokój blisko schodów, zauważył żartobliwie, że kiedy wstępował do zakonu, to zakon zobowiązał się do zapewnienia mu ciszy nocnej w klasztorze, ale – niestety – zakon nie wywiązuje się z tego zobowiązania. Od tamtego czasu staraliśmy się ostrożniej stąpać w nocy po schodach.
Lubiłem asystowanie przy Mszach świętych odprawianych na łóżku przez o. Czesława, a także popołudniową lekturę „Dzienniczka” siostry Faustyny. Zaczynałem czytać, a po pewnym czasie, wydawało mi się, że o. Białek śpi, lecz kiedy przestawałem, on otwierał oczy i mówił, żebym kontynuował. Któregoś dnia podczas lektury „Dzienniczka” ktoś energicznie zapukał do drzwi. Wstałem, otworzyłem drzwi i zobaczyłem człowieka, który zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Postawny, wręcz dostojny, mnich w białym habicie z długą białą brodą. Nic nie mówiąc wszedł energicznie do pokoju i z wyciągniętymi nad o. Czesławem rękami modlił się przez 2-3 minuty. Potem serdecznie się przywitali. Był to o. Piotr Rostworowski, słynny kameduła.
Dni mijały, zaczął się marzec, a ja byłem coraz bardziej wprawiony w codzienną opiekę nad o. Białkiem. Wieczorem, przed ułożeniem o. Czesława do snu, sadzaliśmy go na wózek i robiliśmy przejażdżkę po korytarzu. Pewnego razu wykorzystaliśmy ten moment, by Ojciec mógł poświęcić kolejną partię darów, przygotowaną do wysłania do – o ile się nie mylę – krajów Sahelu. 8 marca podczas wieczornej przejażdżki wózkiem, zauważyłem ślady krwi na podłodze korytarza. Okazało się, że krew zaczęła się sączyć z ran o. Białka. Na szczęście była jeszcze pani Elżbieta. Wezwaliśmy lekarza, który starał się zahamować sączenie krwi. Ułożyliśmy Ojca w gipsowej formie. Lekarz dał jakiś zastrzyk i przykazał mi jako mającemu nocny dyżur, by tej nocy nie zmieniać pozycji chorego. Stwierdził ponadto, że rano podejmie dalsze działania.
Zostałem sam przy łóżku o. Czesława, który zasnął. Jednak pod dwóch godzinach się obudził. Prosił mnie, by zmienić mu pozycję ciała, bo wszystko go boli, a ja powtarzałem, że lekarz zabronił. W pewnym momencie zauważyłem, że krew znowu powoli zaczęła się sączyć z ran. Była chyba trzecia w nocy. Nie wiedząc, co robić, poszedłem do wspólnoty sióstr ze zgromadzenia Misjonarek Św. Rodziny, które mieszkały w domku będącym częścią jezuickich zabudowań. Obudziłem je dzwonkiem. Jedna z nich pracowała jako pielęgniarka. Od razu przejęła inicjatywę. Nad ranem przyjechało pogotowie i zabrało słabnącego o. Białka, który, niestety, w szpitalu zmarł.
Pogrzeb, to była wielka manifestacja wdzięczności dla postawy i dzieł o. Białka. Pamiętam telegramy z różnych państw Afryki i Azji, gdzie docierała organizowana przez niego pomoc. Po pogrzebie wróciłem do Kalisza, do nowicjatu, z wdzięcznością, że dane mi było uczestniczyć w ostatnim miesiącu życia wielkiego człowieka, kapłana i jezuity.
18 lipca 2020